Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/394

Ta strona została uwierzytelniona.

a przez to mogącej ułagodzić umysły, obdarzyć świat szczerą wiarą w potęgę braterskiej miłości, zapewniającej powrót i trwanie złotej epoki szczęścia na ziemi. Ach, jakże srodze zawiodłem się w Lourdes i w Rzymie! Tu i tam stanąłem nad bezdenną przepaścią. Marzyłem dwukrotnie i dwukrotnie padłem rażony ciosem, który na razie wydał mi się być nieuleczalnym. Marząc bowiem o szczęśliwości wszystkich moich bliźnich i goniąc za temi rojeniami, zgubiłem sam siebie, utonąłem jak okręt rozbity, który doszczętnie osiadł na dnie morskiej głębiny. Lecz lat parę łączyło mnie z ludźmi miłosierdzie. Starałem się leczyć spotykane rany, niecąc w sobie ufność, że braterską pomocą można dać ulgę wszystkim cierpiącym. Ale obecnie już nie wierzę w moc miłosierdzia, jest ono bezpożytecznym wysiłkiem, śmieszną drobnostką wobec nieodzownej potrzeby wymiaru sprawiedliwości, której nadejście każdy z nas przeczuwa i wyczekuje z lękiem lub z utęsknieniem. Nic już nie może powstrzymać jej nadejścia, lecz godziny wyczekiwania trwogą obiegają czyste nawet serca. Lecz ja, bracie, wyczerpany jestem walką, jestem już tylko popiołem, pustym grobowcem! Bracie, ja w nic już nie wierzę, w nic, w nic!... A tylko rozpacz szarpie mi zbolałe serce moje!
Piotr powstał, a stanąwszy, rozkrzyżował ramiona, jakby chcąc z nich upuścić ciężar zwąt-