Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/404

Ta strona została uwierzytelniona.

cych mnie myśli i okrutnych niepewności. Bo wiem, że wynalazek mój wyrokuje, kto będzie panem i rządcą świata, a trudno mi wybrać... trudno mi powziąć stanowczą decyzyę... więc wolę czekać... pragnę mieć czas do namysłu... wszak teraz, wszak dotąd jeszcze mnie nie gna żadna ostateczność...
Wilhelm powstał z miejsca, wzburzony zwierzeniem, gniewny własnemi obawami, a przedewszystkiem smutny niemożnością odgadnięcia chwili, w której spełnią się jego marzenia, które może nigdy w całości ziścić się nie dadzą?... Bracia milczeli a wśród nocnej ciszy zaczęły się rozlegać miarowe kroki Barthèsa, chodzącego po górze, jak po więziennej celi, tem zwykłem swojem mieszkaniu.
Piotr, na nowo rozgoryczony bólem Wilhelma, szepnął:
— Chcesz ludzi kochać, zbawiać, chcesz, by się rzeczywiście czuli wolnymi i równymi! Czy słyszysz kroki Barthèsa?... One ci dają odpowiedź! Barthes całe życie spędził w więzieniu, wtrącony tam swą miłością wolności!
Wilhelm spostrzegł, jak nieostrożnie zwierzył swe obawy i swe wątpliwości, więc co prędzej znów pochwyciwszy brata w serdeczny, długi uścisk, rzekł z uśmiechem:
— Daruj mi, bracie! Daruj! Bluźniłem, bo