zniewalała kupujących. W jednej z sal był urządzony bufet, gdzie drobne, białe rączki najwykwintniejszych paryżanek, podawały wina. Lakierowany wózek, zaprzężony w maleńkiego kucyka, a kierowany przez rój młodych dziewczątek, krążył po salonach, zatrzymując się na żądanie amatorów, chcących, za opłatą, grać na katarynce. Inne młode panny sprzedawały we wszystkich salonach, bilety loteryi mającej zakończyć dzisiejszą uroczystość.
Lecz Duvillard słusznie obliczył, iż główną ponętą dla przyciągnięcia publiczności, będzie stanowiła pałacowa brama, tak niedawno uszkodzona podrzuconą bombą. Piękne, światowe damy doznawały rozkosznego wzruszenia, przechodząc pod sklepieniem, noszącem jeszcze ślady wybuchu, bo chociaż główne uszkodzenia już zostały zreparowane, wszakże nie zamalowano jeszcze murów, pokrytych jak szramami świeżym tynkiem, zabliźniającym szczeliny popękanych kamieni w ścianach. Zaniepokojone a jednak uradowane główki kobiet wychylały się z ciekawością z okien powozów, dążących przed zajazd na dziedzińca, a w trzech salonach, zamienionych na bazar dobroczynności, co chwila można było słyszeć wykrzykniki: „Moja droga, czy widziałaś tę bramę?... To okropne! Przerażające! Całe mury były potrzaskane! Ledwo, że cały pałac nie runął! Ach, moja droga! Wiesz, boję się. Bo kto może nam zaręczyć, iż nowy, jeszcze straszniejszy wybuch
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/440
Ta strona została uwierzytelniona.