teraz drwić z wyczytanych rano denuncyacyj w „Głosie ludu“. Pewnym był bowiem, że baron go wesprze i ocali w razie niebezpieczeństwa.
Fonsègue zapragnął go postraszyć, by się zabawić przemianą tej trzpiotowatej twarzy:
— Nie bądź tak wesołym... Źle... bardzo źle, wszystko może przepadło...
Dnthil zbladł i już mu się zdawało, że widzi komisarza policyi, ciągnącego go gwałtem do Mazas. Strach taki chwytał go czasem niespodziewanie, jak kolki w boku. Lecz atak zwykle trwał krótko i Duthil uspakajał się i trzpiotał jeszcze weselej. Cóż u licha! Czego miał się obawiać, bawił się dzisiaj, to i jutro bawić się będzie!
— Ja się niczego nie obawiam — odpowiedział, patrząc znacząco na barona. — Mam swoje zasługi, a one starczą, by mnie obronić.
Duvillard, zadowolniony z pomyślnego załatwienia tak żywo interesującej go sprawy, uścisnął obie dłonie młodego deputowanego mówiąc, że jest poczciwym chłopakiem. A zwróciwszy się w stronę Fonsègne, rzekł:
— Wszak będziesz z nami na tym obiedzie?... Musisz, koniecznie i nieodzownie musisz być z nami... Chcę, aby Sylwia była dziś otoczoną imponującem kółkiem ludzi... Duthil będzie przedstawicielem Izby, ty dziennikarstwa — paryzkiej prasy, ja finansów...
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/449
Ta strona została uwierzytelniona.