czyć od dokuczającej im nędzy! Pomiędzy tylu biedakami, jakże trudno zrobić wybór i uszczęśliwić jednego z krzywdą drugich. Lecz kiedy tylko dla jednego jest miejsce, postarajmy się wybrać najnieszczęśliwszego.
Namyślał się, wybierał, to znów odrzucał, wahając się i ważąc w swem sumieniu, wreszcie rzekł stanowczo:
— Już mam, co ci potrzeba. Nie znam jego nazwiska, ale wszyscy go nazywają „ten wielki-stary“. Był stolarzem, lecz dziś ma lat siedemdziesiąt dwa i od lat kilkunastu już nie mogąc pracować, żyje z jałmużny, a jeżeli znajdzie jaki, chociażby najlichszy zarobek, nie pokazuje się u mnie całemi tygodniami. Trzeba będzie go poszukać, kiedy ci pilno. Wiem, że najczęściej sypia w nocnym przytułku przy ulicy d’Orsel, lecz z powoda braku miejsca, niezawsze może się tam dostać, a wtedy szuka sobie jakiej nory za płotami pustych gruntów. Moje dziecko, czy zechcesz dziś ze mną pójść na ulicę d’Orsel?... Może razem łatwiej go znajdziemy...
Oczy mu błyszczały, taka wyprawa była dla niego pożądanym, lecz zakazanym owocem. Od ostatniego zgromienia i niełaski w arcybiskupstwie, nie śmiał sobie na nią pozwolić, a jednak miłością wezbrane jego serce nie przestawało tęsknić do rzeczy wzbronionej i poczytywanej mu za zbrodnię.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/459
Ta strona została uwierzytelniona.