gnął znaleść jakie miejsce, lecz podobno źle mu się powodzi.
Weszła pani Mathis. Była to drobna i szczupła brunetka o twarzy smutnej i łagodnej. Zawsze czarno ubrana, mówiła mało i cicho, robiła wrażenie nieśmiałej, wylękłej istoty, która wiele cierpiała i niczego dobrego nie spodziewała się spotkać w życiu. Gdy ksiądz Rose wręczył jej dziesięć franków, zawiniętych w kawałek papieru, zarumieniła się, dziękując, i z zakłopotaniem przyrzekła, że postara się oddać ten dług za kilka tygodni, bo wie, że te pieniądze są przeznaczone dla jeszcze biedniejszych, niż ona.
— A cóż się dzieje z Wiktorem, z pani synem?... — zapytał ksiądz Rose. — Czy znalazł jakie zajęcie?
Zawahała się, niewiedząc czem właściwie syn jej się zajmuje, widywała go zaledwie co kilka tygodni. Rzekła więc wymijająco:
— Dobry z niego chłopiec... bardzo do mnie przywiązany. Nie mogę odżałować, że nie mogłam dalej łożyć na jego wykształcenie. Pragnęłam, żeby ukończył szkołę Normalną... Lecz ruina majątkowa zaskoczyła nas przed zdaniem egzaminu przez Wiktora... W gimnazyum uczył się wybornie... Był uczniem nietylko inteligentnym, ale i bardzo pilnym...
— Wszak Wiktor miał zaledwie lat dziesięć, gdyś pani straciła męża?...
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/462
Ta strona została uwierzytelniona.