że się mylisz... Mnie Wiktor dosyć się podobał, jest grzecznym, dobrze wychowanym; może tylko zbyt mu pilno, by życia używać... Ale to ogólna cecha dzisiejszej młodzieży... No, ale dajmy temu pokój i siadajmy do stołu, bo zupa wystygnie...
Prawie o tej samej godzinie, przy ulicy Saint-Dominique, w ponurym salonie na parterze, siedziała koło kominka pani do Quinsac, a towarzystwa dotrzymywał jej markiz de Morigny, wierny, przywiązany jej przyjaciel. Ogień na kominku prawie się dopalił, lecz hrabina nie dzwoniła, by przyniesiono światła, wolała pozostać wśród zapadającego zmroku, by lepiej ukryć wyraz swej stroskanej twarzy. Zdawało się jej, że śmielszą będzie w odsłonięciu swych myśli, gdy ciemność zupełna zapanuje w tym głuchym salonie, do którego nie dolatywał żaden odgłos z ulicy, a wszystko tylko mówiło o przeszłości. Wreszcie, odważyła się rzec:
— Jestem zaniepokojona o zdrowie Gerarda. Zaraz go zobaczysz, mój dobry przyjacielu, i sam osądzisz... Gerard obiecał, że dziś wcześnie wróci i, że zostanie w domu na obiedzie... A może będziesz złudzony jego pozornie dobrym wyglądem?... Bo zawsze jest okazałym i pięknym... Lecz mnie ten pozór zdrowia nie wystarcza... znam dokładnie jego naturę... Wszak z takim trudem zdołałam go wychować! Najdrobniejsza okoliczność wytrąca go z równowagi... najlżejsza dolegliwość
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/464
Ta strona została uwierzytelniona.