łam się z tą myślą, osądziwszy, że stosunek ten jest raczej pomyślnym dla niego... Lecz Gerard ma lat trzydzieści sześć, czyż więc podobna, by przedłużał dotychczasowy sposób życia?... Może jest mu z tem dogodnie, lecz nie widzę żadnego celu, żadnej nadziei przyszłości... Przypuszczam, że Gerard sam to spostrzegł i może niedomagania jego ztąd właśnie pochodzą... martwi się swoją bezczynnością... w jego wieku rozbudzone są już pragnienia samodzielności.
Głos zawiesiła, lecz postanowiwszy wypowiedzieć się, rzekła dalej:
— Przytem, muszę ci zrobić pewne zwierzenie, czuję się niezdrową. Zapadam w omdlenia, musiałam radzić się doktora. Stan mego zdrowia nie jest groźny, lecz mogę zgasnąć z dnia na dzień.
Markiz drgnął, boleśnie wzruszony, i pochyliwszy się ku mówiącej, chciał ująć ją za obydwie ręce.
— Co mówisz?... Czyż być może?... Ach, ja niechcę, byś przedemną miała umrzeć! Nie chcę! Wszak byłem przy skonie świata, do którego oboje należymy, to dosyć, a w życiu miałem i mam jedno tylko przywiązanie i miałbym je utracić?... Nie chcę! Ty musisz żyć, bo gdy umrę nie pozostaniesz sama, masz Gerarda... a ja mam tylko ciebie, i całem mojem pocieszeniem jest myśl, że będziesz przy mnie w chwili śmierci, i że ty, a nie kto inny przymknie mi powieki!
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/466
Ta strona została uwierzytelniona.