Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/477

Ta strona została uwierzytelniona.

użycia panowała w atmosferze całego domu. Po za oknami tętniało życie wielkomiejskiego wieczora, bulwary pełne były powozów i pieszych, szał pogoni za rozkoszą wzrastał z każdą chwilą, dobijano targu płatnej pieszczoty.
Fonsègne wstał i, podszedłszy do okna, chciał je roztworzyć. Lecz Sylwia go wstrzymała:
— Co robisz, nie otwieraj, czyż chcesz, bym się zakatarzyła? Cóż cię opętało, że chcesz się ochłodzić? Mnie nie jest za gorąco, jest mi dobrze. Ach, ale pić mi się chce! Baronie, mój poczciwy baronie, każ podać jeszcze szampana... Tak jestem znudzona waszym wpływowym krytykiem, że muszę pić i jeszcze pić będę, by go zapomnieć!
W pokoju było duszno nie do wytrzymania. Zapachy potraw, wina i kwiatów działały odurzająco, Lecz Sylwię to podniecało, chciała się upić, chciała się bawić do nieprzytomności, hulaszczo, poniżająco, jak niegdyś, gdy rozpoczęła swą karyerę na paryzkim bruku. Wypiła jeszcze kilka kieliszków szampana i głośno się teraz śmiała, była wyzywająca, rozpustna i wesoła, jak nigdy. Szałem jej podnieceni, rozbawili się teraz i mężczyźni. Naraz Fonsègne zauważył, że musi iść do redakcyi swego dziennika. Sylwia, z nagłą powagą, pocałowała go, jak ojca, w podzięce, jak rzekła za to, że on ją zawsze szanował. Po jego wyjściu, pozostawszy z trzema innymi, zaczęła ich traktować z wyszukaną pruderyą. Było to