brać w sypialni, której drzwi przed nim tak uparcie zamykała. Postanowił więc czekać cierpliwie, chociaż Sylwia najczulsze spojrzenia słała ku Gerardowi, który nieraz już skorzystawszy z jej chwilowego kaprysu, radował się, że i dziś powtórzy się dla niego taka noc, pełna rozkoszy. Duthil zaś oddawna wyczekiwał okazyi, oddającej mu Sylwię, chociażby w jednorazowe posiadanie; rozpromieniony, winszował sobie, że to dzisiaj może nastąpi, byle natychmiast pochwycić chwilę, wywołaną zręcznym manewrem.
Sylwia, widząc żądzę, jaką wszyscy trzej ku niej pałali, szydziła z nich na zimno, porównywała ich do psów z wywieszonemi ozorami i, zabawiona ich natarczywością, opowiadała zmyślone na prędce słone dykteryjki. Śmieli się, nazywając ją nieocenioną. Trywialność wyrażeń Sylwii była dla nich niezrównaną podnietą wobec dziewiczego wyrazu jej idealnie pięknej twarzy i królewskiego stroju, w jakim promieniała przed zachwyconemi jej oczyma.
Nagle odsunęła kieliszek, nie chcąc już pić więcej i, klasnąwszy w dłonie, zawołała:
— Przyszła mi wyborna myśl! Wiecie, co zrobimy?... Oto zaprowadźcie mnie do kawiarni, w której śpiewa Legras, już mi tu nudno, dość mam szampana, chodźmy na Montmartre... Wybornie zakończymy wieczór. Dawno nie słyszałam Legrasa, a przecież cały Paryż przepada za nim... Chcę słyszeć jego piosnkę „O koszuli“.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/479
Ta strona została uwierzytelniona.