Salvata i Wiktora. Uciekli z izby, aby módz swobodnie dokończyć rozpoczętą rozmowę. Stali, grzęznąc w błocie, niepomni na odrażające wyziewy; rozmawiali cicho, z gwałtowną urywaną szybkością, patrząc sobie oko w oko. Pomimo gorączkowego nastroju, mieli się na baczności i posłyszawszy kroki Piotra, zamilkli, przybierając spokojny, obojętny wyraz twarzy; wreszcie, nie rzekłszy już słowa, podali sobie dłonie i zaraz się rozeszli. Wiktor poszedł w górę Montmartru a Salvat, postawszy chwilę przed domem, zdawał się wahać i pytać przeznaczenia, w którą stronę skierować kroki. Wyprostował się, poprawił sterczący pod pachą skórzany worek z narzędziami i, niepewnością kierowany, głodny, zmęczony, ponury, puścił się ulicą Marcadet w stronę Paryża.
Przez chwilę Piotr chciał biedz za nim i powstrzymać, wołając, że Celinka przyzywa go na górę. Lecz znów opanowany poczuciem dyskrecyi, powstrzymał się przemocą, pewny przytem, iż przeznaczenie musi być spełnione. Widziana okropność nędzy wytrąciła Piotra z równowagi i spokoju. Czuł na nowo płonące w swem sercu współczucie i raz jeszcze postanowił walczyć, by zdobyć trochę pocieszenia dla ludzkiego stada żyjącego w odrażających murach tego domu. Idąc na poszukiwanie ratunku i dachu dla nędzarza konającego na barłogu poddasza, Piotr znów się pogrążył w myślach ciążących
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.