Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/482

Ta strona została uwierzytelniona.

i ręczę wam, moi panowie, że dobrze się zabawimy we dwoje, chociaż bez miłego waszego towarzystwa.
Lecz Duvillard tego właśnie najwięcej się obawiał. Poddał się więc woli Sylwii, tracąc głowę na samą myśl, że kto inny, nie on, mógłby ją dziś odwieźć do jej pałacyku. Jedynem pocieszeniem dla niego była myśl, że Gerard będzie należał do tej skandalicznej wyprawy. Lecz Gerard się wymawiał. Duvillard pochwycił go za obie dłonie i z tkliwością w głosie prosił, by im dotrzymał towarzystwa, by oddał mu tę wielką przyjacielską usługę... Tak więc kochanek żony a narzeczony córki, musiał uledz prośbie męża i ojca.
Sylwia patrzyła na nich, śmiejąc się do łez. I w chwilowem zapomnieniu, pijanym głosem, zaczęła opowiadać o swych chwilowych miłostkach z Gerardem, chociaż ten był kochankiem baronowej; zakończyła słowami:
— Wstydź się, Gerardzie, tak mu się dać prosić doprawdy masz względem niego sporo obowiązków wdzięczności...
Duvillard udał, że nie rozumie i nie słyszy, a Duthil uspakajał go, że w kawiarni znajdą coś, w rodzaju loży, gdzie będzie można trochę się skryć przed publicznością będącą w sali.
Wyszedłszy na bulwary, wsiedli do wielkiego landa Sylwii i pojechali w stronę Montmartre, rzuciwszy adres przystojnemu, wysokiemu stan-