tę, prawie obnażoną, cała sala zatrzęsła się od głośnych uwag, śmiechów, brawa, sykań i złorzeczeń. A skandal jeszcze się wzmógł, gdy ujrzano po za nią trzech mężczyzn we frakach, białych krawatach, poważnych i przyzwoitych, jakby się znajdowali w najwybredniejszym salonie.
— A co, mówiłem, że niepotrzebnie tu idziemy — szepnął Duvillard niezadowolony, podczas gdy Gerard starał się ukryć w głębi kojca, noszącego szumne miano loży.
Sylwia nie chciała usiąść, rada z wrażenia, jakie wywarła. Stała wciąż, uśmiechając się do publiczności, z miną naiwną wypuszczonego na wolność dziecka, oddychającego z rozkoszą ożywczem powietrzem. Czuła się tutaj u siebie.
— Z czego jesteś niezadowolony? — rzekła do barona — Wszyscy się bawią, aż miło na to patrzeć... I ja się bawię, ach, wybornie się bawię...
— Tak, ona ma racyę, to bardzo zabawne — rzekł Duthil. — Przyszliśmy, więc się bawmy wraz z nimi!
Księżna de Harn, uszczęśliwiona szaloną wrzawą wybuchłą w sali, chciała się przekonać o przyczynie. Wstała więc, a spostrzegłszy pełną teraz lożę, ujęła Hyacynta za ramię, mówiąc:
— Czy wiesz, to twój ojciec z Sylwią! Patrz na nich, patrz! Doprawdy, odważny, żeby się z nią tutaj pokazać!
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/490
Ta strona została uwierzytelniona.