Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/491

Ta strona została uwierzytelniona.

Hyacynt zdjął rękę księżny ze swojego ramienia i powiedział, że nie myśli spojrzeć w tamtą stronę. Cóż go to może obchodzić! Ojciec jest idyotą i prowadzi się jak smarkacz zakochany po raz pierwszy w publicznej dziewczynie. Korzystając ze sposobności, zaczął wypowiadać swą wielką pogardę dla miłości z kobietą.
— Nudzisz mnie swojemi teoryami! — rzekła Rosamunda, siadając mu prawie na kolanach, bo miała zamiar zatrzymania go dziś u siebie pod pozorem poczęstowania go filiżanką herbaty. — Jeżeli kto jest smarkaczem, to ty, mój kochany, bo jeszcze nie nauczyłeś się nas cenić, a udajesz, że masz nas dosyć. Twój ojciec ma racyę, kochając Sylwię. Jest bardzo ładna, bardzo mi się podoba.
Hyacynt popatrzył na Rozamundę, a przypominając jej wiadome szczegóły zepsucia Sylwii, rzekł:
— Może chcesz, bym poszedł jej powiedzieć, że podbiła twoje serce? Ojciec może pozwoli i pobłogosławi wasz związek...
Rozamunda, zrozumiawszy, roześmiała się, mówiąc:
— Nie, nie, bo chociaż jestem ciekawa, nie posuwam jeszcze tego do ostateczności. Jeszcze to dla mnie owoc nieznany...
— Ale nie wątpię, że go niedługo pokosztujesz? Wszak ze wszystkiem trzeba się zapoznać.