Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/495

Ta strona została uwierzytelniona.

mownemi spojrzeniami z Sanfaute i z Rossim, którzy, dalej milcząc, odpowiedzieli mu uśmiechem. Toż byłaby gratka! Możnaby się wtedy dobrze obłowić i odebrać chociaż część bogactw zagrabionych przez tych podłych burżuazów!
Raphanel, skończywszy bić brawo na cześć Legrasa, zaczął się rozglądać po sali, uważnie śledząc każdą twarz po kolei. Naraz szare, przenikliwe jego oczy zatrzymały się na Wiktorze Mathis i siedzącym przy nim człowieku, którego twarzy prawie że nie było widać. Ci dwaj spektatorowie nie brali udziału w ogólnem rozbawieniu i rozgorączkowaniu. Siedzieli spokojnie, jakby wypoczywając, pewni, że ich nikt tutaj nie odnajdzie, bo najłatwiej jest się ukryć zamięszawszy się w tłum ludzi.
Nagle Raphanel zwrócił się do Bergaza:
— Wszak to Wiktor Mathis siedzi tam, przy stoliku w kącie? A kto jest ten drugi?
Bergaz ruszył ramionami na znak, że nie wie. Lecz śledził teraz za oczyma Raphanela, który, spostrzegłszy to, zaczął udawać obojętność, ale po chwili dokończył rozpoczętej szklanki piwa i pożegnał się, mówiąc żartobliwie, że nie może dłużej pozostawać, bo ma umówioną schadzkę miłosną z pewną damą w sąsiedniem biurze omnibusów. Gdy tylko wyszedł, Bergaz zerwał się z miejsca i, przeskakując stołki, rozpychając ludzi, dotarł do Wiktora Mathis i szepnął mu coś do ucha. Ten natychmiast powstał i pociągnąwszy