Paryża są zwykle o tej nocnej godzinie zbiegowiskiem wszystkich występków. Odrażające pary chyłkiem podążały w ciemne zaułki, lub na bulwarowe ławki stojące w cieniu. Wszystkie sąsiednie domy zdawały się mieć specyalne przeznaczenie. Niektóre mianowały się hotelami, wynajmując czasowo brudne izby z powybijanemi szybami u okien i bez bielizny na pościeli cuchnącej rozpustą. Powietrze było dżdżyste, na chodniku było pełno błota, lecz wyczekujący na Sylwię trzej mężczyzni stali uparcie, niezrażeni nawet ohydą słyszanych rozmów i ocierań się z plugawemi istotami, zaludniającemi bulwar, jako swoje nocne pole manewrów. Sylwia nie wracała, lecz każdy z nich trwał w nadziei, że on ją odwiezie, i on z nią pozostanie, by ją posiąść i skorzystać z jej nieprzytomności.
Duvillard, zniecierpliwiony, rzekł wreszcie do stangreta:
— Juliuszu, idź się dowiedzieć, dla czego pani nie wraca.
— Panie baronie, a któż zostanie przy koniach?
— Bądź spokojny, dopilnujemy koni.
Drobny, zimny deszcz mżył bezustannie a wyczekiwanie na Sylwię przeciągało się ze wzrastającem, uciążliwem zniecierpliwieniem. Przez chwilę rozerwało ich niespodziewane spotkanie. Przechodząca koło nich szczupła, czarna postać w pierwszej chwili przez pomyłkę uważana przez
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/498
Ta strona została uwierzytelniona.