Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/500

Ta strona została uwierzytelniona.

spali, jakby obuchem powaleni. Twarze ich były umarłe. Inni, leżąc na wznak, chrapali z otwartemi ustami, chwilami jęcząc wielką swą skargę na uciskające ich brzemię istnienia. Inni rzucali się bez przerwy, jakby jeszcze walcząc z okropnością widziadeł, odtwarzających im nieszczęsną dolę na jawie za dnia przebytą. Skarżyli się na bóle, na zmęczenie, na zimno i głód, a wykrzywione, spotworniałe ich ciała i twarze przybierały fantastyczne kształty w gorączce śnionych straszydeł. Patrząc na te istoty, ległe na pobojowisku straszliwej walki o życie, chwytał Piotra szalony bunt i gorycz napływała mu do serca. Okropny widok tego życiowego ambulansu, ziejącego zgnilizną, cuchnącego nędzą i śmiercią, uprzytomnił mu w pamięci istnienie innych sypialni, w których szczęśliwcy i bogacze wypoczywają i kochają wśród wonnych batystów, jedwabiu, puchu i drogocennych koronek.
Próżno wśród śpiących nędzarzy Piotr i ksiądz Rose szukali „starego“, chcąc go wyłowić z tej kloaki i posłać nazajutrz do Przytułku inwalidów pracy. Stary stolarz był tu dzisiejszego wieczoru, lecz nie znalazł już miejsca, bo okropne to schronisko było jeszcze upragnionym i niezawsze dostępnym przytułkiem, to piekło było jeszcze uprzywilejowanym przybytkiem! Odszedł więc ztąd, odtrącony i musiał teraz spać w jakiejś norze pod gołem niebem, wśród rozwalonych starych murów, lub niezabudowanego jeszcze pustkowia.