Ksiądz Rose, nie wiedząc gdzie go szukać, poszedł ciężko zmartwiony do swego mieszkania przy ulicy Cortot, a Piotr, zeszedłszy na bulwar zewnętrzny, upatrywał dorożki, by kazać się odwieść do Neuilly.
Stojąc wśród deszczu i zimna, Piotr opowiadał baronowi i dwom jego towarzyszom o przygnębiającem wrażeniu, wyniesionem z nocnego przytułku, gdy Juliusz, stangret Sylwii, wreszcie powrócił.
Duvillard, zaniepokojony widząc go samego, spytał jeszcze zdaleka:
— A pani? Czyś nie znalazł pani?
Juliusz stał wyprostowany, z twarzą nieruchomą, chociaż jeden kąt ust ironicznie mu się wykrzywił i rzekł głosem bez wyrazu, głosem człowieka spełniającego obowiązek służbowy:
— Pani kazała mi powiedzieć, że dziś nie wraca, a powóz swój oddaje na rozkazy panów, jeżeli panowie zechcą, bym ich poodwoził.
Tym razem miara się przebrała, baron pobladł z gniewu. Jakto, więc pozwolił się zaciągnąć do tej wstrętnej kawiarni, czekał teraz na nią od godziny, wśród błota, na podejrzanej ulicy, a wszystko w oczekiwaniu, że nareszcie zdoła przełamać jej opór, że ją odwiezie i skorzysta z jej upicia się, a teraz, w rezultacie, widzi, że to upicie się, zamiast w jego objęcia, rzuciło ją na szyję tego karczemnego aktora! Nie, nie! Tak dłużej
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/501
Ta strona została uwierzytelniona.