go oddawna i dziwił się teraz, że go nie namówił do kupienia milczenia Saniera w całej tej niemiłej sprawie. W pierwszej chwili chciał napisać parę słów do barona i wyprawić natychmiast z listem jednego ze służących. Lecz przemógł w nim wstręt do pisanych dokumentów, więc postanowi rozmówić się z baronem za pomocą telefonu, który przed niedawnym czasem kazał założyć dla swego osobistego użytku, tuż przy wielkim ministeryalnym stole.
— Czy z panem baronem Duvillard mam przyjemność mówić? — Tak... wyśmienicie... tak, to ja, Monferrand, minister, pragnę pana widzieć u siebie, jak można najprędzej. Potrzebuję z panem osobiście pomówić. Dobrze, dobrze, czekam na pana.
Odszedłszy od aparatu, znów chodził po swoim gabinecie. Tak, Duvillard jest rozumny i sprytny człowiek, który niezawodnie znajdzie punkt wyjścia, albo podsunie mu myśl, którą on uzupełni. Zagłębił się w rozmyślaniach, gdy wszedł woźny, oznajmiając przybycie pana Gascogne, naczelnika policyi bezpieczeństwa, który koniecznie chce się zaraz widzieć z panem ministrem.
Monferrand przypuszczał, że Gascogne przyszedł, by z nim porozumieć się co do ostatecznego wydania rozkazów policyi, mającej dziś uciążliwy obowiązek pilnowania porządku na ulicach Paryża, podczas defilady po mieście orszaków urządzonych z powodu półpościa przez pralnie miej-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/509
Ta strona została uwierzytelniona.