romantyzmu, lecz podług niego uszlachetniać to powinno było mieszczańską prostotę republikańskich przedstawicieli narodu. Był dobry, lecz nieco naiwny. Monferrand zaś, pod rubaszną powierzchownością był przebiegły i sprytny. Udawał prostotę i dobroduszność, by tem lepiej skryć przepaści swej nizkiej, despotycznej duszy, nieznającej litości, ani skrupułów.
Silnie wzruszony, Barroux sapał w milczeniu, czując, jak krew mu uderza do głowy na każde wspomnienie artykułu, pomieszczonego w „Głosie ludu“. Serce mu biło z oburzenia i gniewu, wreszcie rzekł:
— Kochany kolego, trzeba coś zrobić, by raz kres położyć tej kampanii... Domyślasz się, co nas czeka jutro w Izbie... Teraz, kiedy ogłoszoną została owa sławna lista nazwisk, będziemy mieli na karku wszystkich malkontentów... Vignon pierwszy będzie chciał skorzystać.
— A więc szanowny kolega masz jakie wiadomości o zamysłach Vignona? — spytał Monferrand z wielkiem zaciekawieniem.
— Rusza się, coś knuje, nie bez przyczyny stoi przed jego domem cały szereg powozów, sam dopiero-co widziałem to, przechodząc tamtędy. Wszyscy jego stronnicy latają od wczoraj, jak opętani, ze dwadzieścia osób mi mówiło, że już cała jego banda rozdzieliła pomiędzy siebie teki ministeryalne, które zamierzają po nas odziedziczyć. Mège jutro na nas napadnie, i tak
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/517
Ta strona została uwierzytelniona.