Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/518

Ta strona została uwierzytelniona.

jak on zwykle, ubije zwierzynę, z której inni skorzystają. Tak, tak, mój kochany kolego, już nas biorą za nieboszczyków i chcą nas jutro pogrzebać, ale pogrzebać w błocie, w kale, a spuścizną po nas już się podzielono...
— Giestem teatralnym wyciągnął naprzód ramiona. a głos mu zadźwięczał silnie i wymownie, jakby mówił dla sprawienia efektu z trybuny w Izbie. Był jednak szczerze wzruszony i łzy nabiegały mu do oczu.
— Ja, ja, który całe życie poświęciłem dla dobra Rzeczypospolitej, ja, który ją ufundowałem, utrwaliłem, tylokrotnie ochroniłem od upadku, ja teraz się widzę katowany obelgami i zmuszony do własnej obrony przeciwko lżącym mnie potworom! Ja miałbym być człowiekiem sprzedajnym! Ja — ministrem, który zgarnął dwa kroć sto tysięcy franków, podanych mi przez jakiegoś Huntera, by z tych pieniędzy czerpać na własne moje potrzeby! Prawda, że pomiędzy nim a mną była mowa o dwu kroć stu tysiącach franków, lecz trzeba wiedzieć, w jakich warunkach. Zapewne wiesz o tem dobrze, bo te osiemdziesiąt tysięcy franków, jakie tobie udzielił, musiały zostać użyte na te same cele.
Monferrand przerwał, mówiąc głosem stanowczym:
— Mnie nie udzielił on ani jednego centyma!
Barroux spojrzał na niego niezmiernie zdziwio-