rouxem, gdy spostrzegł w sali Fonsègne’a, który zręcznie manewrował, by uniknąć spotkania się z prezydentem. Fonsègne, taki zwykle ożywiony, dowcipny i panujący nad sobą, był dziś spłoszony, zachwiany, a oczy mu migotały nerwowo, zmącone i wylękłe. Strach, który powiał dziś rano, przypędził i jego do przedpokoju ministra.
Zaraz, po przywitaniu, Duvillard spytał go, jakby od niechcenia:
— Nie widziałeś swego przyjaciela Barrouxa? Był tutaj przed chwilą.
— Barroux? Był? Nie, niewidziałem.
To kłamstwo starczyło za spowiedź. Fonsègne żył dotąd w ścisłych, przyjacielskich stosunkach z Barrouxem, podtrzymywał jego idee w swoim dzienniku, wyraźnie zaznaczając, że są z sobą jednakowych poglądów politycznych. Lecz w chwili obecnej Fonsègne odwracał się od przyjaciela, bo, obdarzony niezwykłym sprytem i węchem, poczuł, że powinien tak uczynić dla własnego bezpieczeństwa i obrony. Przecież nie poświęci swej długoletniej pracy i owoców, ostrożnie prowadzonej dyplomacyi, dla sentymentalnych względów! Dziennik jego jest organem szanowanym przez najsilniejsze stronnictwo narodowe, nie może więc ryzykować jego bytu dla kompromitującego podtrzymania uczciwego człowieka, który przez swą naiwność gubić się zwykł dobrowolnie!
— Zdawało mi się, że jesteś w słych stosun-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/533
Ta strona została uwierzytelniona.