Na tem ograniczyli niemiłe wspomnienia i, podawszy sobie ręce, przystąpiono do ważnych narad, które ich tutaj zgromadziły. Gdy Monferrand zawiadomił, że Barroux ma zamiar wyznać jutro rzecz całą w izbie, Fonsègne i Duvillard potępili prezydenta jednogłośnie i bezwarunkowo. Była to naiwność nie do darowania! Postanowili wpłynąć na Barroux, by nie dopuszczał się tak niedorzecznego wystąpienia. Dyskutowali następnie o wszystkich możliwych sposobach ocalenia ministeryum, bo jasnem było dla nich, że Monferrand żywo tego pragnie. On sam przyłączył się do szukania sposobów ratunku, utrzymując, że chce nietylko siebie lecz i swoich kolegów wyciągnąć z kłopotliwego położenia, lecz gdy to mówił, usta mu się składały do ironicznego uśmiechu. Wreszcie, jakby zwyciężony okolicznościami, przestał szukać ocalenia, rzekłszy z rezygnacyą:
— Niema sposobu, ministeryum musi jutro upaść!
Fonsègne i Duvillard spojrzeli na siebie, zaniepokojeni o to, jak pójdzie sprawa Afrykańskich kolei żelaznych z nowem ministeryum?... Jeżeli na czele gabinetu ministrów stanie Vignon, to niezawodnie zechce pozować na nieposzlakowaną uczciwość.
— Więc cóż?... Nic nie postanawiamy?...
Naraz odezwał się dzwonek przy telefonie i Monferrand, wstając, rzekł przez grzeczność:
Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/539
Ta strona została uwierzytelniona.