Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój szef jeszcze nie przyszedł. Zostawiłem go w biurze redakcyi, lecz po skończonej robocie zobaczymy go tutaj. Przybędzie najwyżej za kwadrans.
Mège wprowadził Piotra do poczekalnej sali, „des Pas-perdus“. Od gołych ścian zimnej i olbrzymiej sali, odbijały bronzowe grupy Laokoona i Minerwy, a przez wysokie okna wychodzące na ogród, wpadało blade światło mrocznego dnia kończącej się zimy. Sala już była pełna i jakby ogrzana niespokojnym oddechem i gorączkowemi ruchami zebranych ludzi. Tworzyły się grupy, rozstrzeliwały, biegano, nawoływano się, niecierpliwsi przebojem przeciskali się wśród tłumu, złożonego przeważnie z deputowanych i dziennikarzy, lecz także z publiczności przybyłej przez ciekawość. Wrzawa się wzmagała, toczyły się rozmowy przyciszone a także i krzykliwe, grzmiały wybuchy śmiechu, krzyżowały się pytania, wykrzykniki, a wszyscy giestykulowali w gorączce i pośpiechu.
Ukazanie się Mège‘a spotęgowało panujący hałas i zamięszanie. Mège był wysoki, ascetycznie chudy, opuszczony w ubraniu i, na wiek swój, staro wyglądający, miał bowiem lat czterdzieści pięć a był już zużyty i tylko w oczach zachował młodzieńczą energię. Oczy te błyszczały z po za szkieł binokli wiecznie osadzonych na cienkim nosie w kształcie ptasiego dziobu. Zawsze zakaszlany, często krztusił się, mówiąc, lecz głos po-