Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

że nie odnajduje przy sobie owego starszego brata, którego odzyskawszy, pokochał z całej duszy. Jeszcze nigdy mu tak nie zaciążyła samotność i nigdy gorycz zwątpienia nie wżarła mu się głębiej w rozbolałe serce. Wielokrotnie zrywał się i chciał biedz na Montmartre, czując, że tam może znajdzie uleczenie, bo tam ujrzy szczerość przywiązania, prawdę i życie. Lecz za każdym razem powstrzymywał się, bo ogarniał go jakiś nieokreślony przestrach, wstyd, a także i wrażenie, iż przybywszy tam, znów się uczuje nieswój, skrępowany, obcy. Wszak jest księdzem, zatem nie jest człowiekiem, jest istotą żyjącą po za naturą, skazańcem na wieczną samotność, po za obrębem miłości i wszystkich spraw ludzkich, zatem pocóż ma tam iść, by szukać nowego cierpienia nowych ran, które mu nasuwa widok istot żyjących podług wymagań natury, istot znających dobro swobody, pracy i zupełnego zdrowia, zdrowia ciała, umysłu i serca. Błąkał się po otwartych pokojach swego dworku i wywoływał w pamięci postacie rodziców; zdawało mu się, że smutne ich cienie jeszcze nie przestały toczyć walki, jaką wiedli z sobą za życia. Bolejące ich głosy obijały się o serce Piotra, żałośnie go błagając, by ich pojednał w sobie, znalazłszy spokój dla samego siebie. Cóż miał uczynić, by zadowolnić ich życzenie?... Czy miał płakać i rozpaczać wspólnie z temi ukochanemi cieniami?... Czy też miał biedz do domu brata i szu-