Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

kać przy nim uleczenia?... Czyż znalazłszy wytchnienie zadowolni ich oboje i dozwoli im na spoczynek, jakiego nie znajdują, tocząc walkę z sobą w sercu syna?... Któregoś dnia, gdy się zbudził, zdawało mu się, że widzi uśmiechniętą twarz ojca, który mu rozkazuje, by śpieszył się z pójściem do Wilhelma, a za twarzą ojca ujrzał łagodne oblicze matki, zgadzające się, by tam szedł, bo smutno jej i niezmiernie ciężko, że uczyniła z niego złego księdza, zatem woli, by zapomniał o tem jej życzeniu i żył odtąd z myślą znalezienia własnego spokoju, dzieląc zadanie wszystkich innych ludzkich istot na ziemi.
Piotr szybko się ubrał, i wyszedłszy z domu wskoczył do dorożki, dając adres Wilhelma; nie chciał się zastanawiać, nie chciał myśleć, bo lękał się, że wtedy znów da się unieść rozpaczliwym swym postanowieniom i zawróci, by zamknąć się w samotnym swoim kącie. Prawie jak gdyby na jawie ujrzał się w wesołej pracowni Wilhelma. Gdy tam przybył, wszyscy powitali go z radością, a wiedzeni delikatnością serca, nie czynili mu wymówek; zdawało się, że dopiero wczoraj pożegnał się z nimi. Niespodziewanie stał się świadkiem sceny, która go zastanowiła, a zarazem przyniosła mu ulgę.
Marya nie wstała, by go powitać. Ledwie że skinęła głową i dalej siedziała w milczeniu, blada, z zachmurzonem czołem. Babka, spojrzawszy na nią, rzekła do Piotra łagodnie, lecz z powagą: