Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

nakże pozostała upartą, a wtedy bywała kłótliwą. Wstydziła się tego i czuła, że nieraz staje się nieznośną dla otaczających ją osób; chcąc więc tego uniknąć, w chwilach gniewu, zamykała się w swoim pokoju.
Zaledwie upłynął kwadrans, a już zeszła do pracowni uspokojona, lecz jeszcze czerwona po silnem wzburzeniu wewnętrznem. Wszakże śmiejąc się, wołała, będąc jeszcze na schodach:
— Jestem niedorzeczna i niedobra, a będąc taką, innych o to posądzam!... Ksiądz Piotr ładne będzie miał o mnie pojęcie!
Zbliżyła się do babki i zaczęła ją całować:
— Babciu, proszę się na mnie już nie gniewać, proszę mi przebaczyć!.. O, teraz niech się Franciszek ze mnie śmieje, i Tomasz, i Antoni... Mają słuszność, wyśmiewając się ze mnie... zasługuję, by tak było...
— Droga Maryo — rzekł Wilhelm z czułością — wiesz, że cię kochamy, więc nie bierz do serca tego, co nazywasz wyśmiewaniem się naszem... Poprostu, nie zgadzamy się na twoją absolutność. Na szczęście, ta twoja absolutność objawia się jedynie w kwestyach, odnoszących się do sprawiedliwości... I właśnie dziwię się, że ty, taka rozsądna i zawsze pobłażliwa, gdyż nawet od życia nie wymagasz więcej, niż ono dać może, zaślepiasz się i stajesz się bezwzględną w swych poglądach na sprawiedliwość... Lecz któż z nas nie ma swoich uprzedzeń!...