Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

wiarę on, będący pustym grobowcem, z którego szalejące wichry uniosły ostatnie szczątki, wymiotły ostatnie atomy popiołów! Dla czego kłamał? Dla czego trwał w tak oczywistej sprzeczności, w takiej niezgodzie myśli z czynami? Jeszcze nigdy tego rodzaju skrupuły nie stanęły przed jego umysłem, z tak dokuczliwą jasnością. Czuł teraz jakby rozdarcie całej swojej istoty.
Obwinienia były proste i stanowcze. Jakim prawem pozostawał księdzem religii, w którą już nie wierzył? Czyż uczciwość nie nakazywała mu zerwać z kościołem, którego Boga nie uznawał, dostrzedz go nigdzie nie mogąc. Wszak dogmaty były, podług niego, zlepkiem dziecinnych wymysłów, więc pocóż trwał na stanowisku, nakazującem mu nauczanie ich i podawanie za nieśmiertelne prawdy? Ach, jakże poniżającą grał dotąd rolę! Wzdrygał się teraz i otrząsał we własnem sumieniu. Próżno chciał przywołać na swe usprawiedliwienie dawne płomienne, egzaltowane myśli swoje, gdy w potrzebie męczeństwa i niesienia ulgi cierpiącym, złożył siebie w ofierze i, niepomnąc na własną katuszę zwątpienia, pragnął zachować pozór przykładnego kapłana, by módz krzepić nadzieje w zbolałych sercach, by módz pocieszać złą dolą nękane istoty... Lecz te łagodzące pobudki nie usuwały kłamstwa i czuł odrazę do siebie, jako do apostoła zwodniczych mrzonek. Jak mógł pielęgnować w sobie bezczelnej odwagi przywoływania bóstwa na tłumy kornie