biwszy na Tomaszu wrażenie białego zjawiska o ładnej uśmiechniętej twarzy i jasno blond włosach. Natychmiast potem nadeszła służąca, zamknęła okno i okiennice i pawilon znów stał się domem ponurym, siedliskiem nieszczęścia. Mówiono w fabryce, że już od miesiąca pani Grandidier nie miała ataku i że temu należy przypisać zadowolnioną minę jej męża, który ochoczo, chociaż nieco za ostro kierując swoim zakładem, zapewniał mu coraz szersze powodzenie.
— Grandidier nie jest złym człowiekiem — mówił Tomasz — lecz jest wymagającym i surowym, a musi być takim, chcąc wytworzyć konkurencyę ze współzawodniczącemi zakładami. Twierdzi on, że w naszej epoce, gdy kapitał i praca robocza wrogo walczą z sobą, robotnicy, chcąc mieć kawałek chleba dla siebie, powinni uważać za szczęście, jeżeli kapitał jest w ręku człowieka obrotnego i uczciwego. On potępia Salvata, ale jedynie z tego względu, że uważa za konieczne dać przykład surowości ze swej strony.
Wracając do domu przez ulicę Marcadet, Tomasz spotkał wśród roboczego tłumu panią Teodorę z Celinką. Z przykrością dowiedział się od nich, że są w wielkiej nędzy i powracają od pani Toussaint, która odmówiła pożyczenia im piędziesięciu centów, bo sama się znajdowała w ciężkiem położeniu. Po aresztowaniu Salvata, właściciel domu wyrzucił z mieszkania nieszczęsną
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.