się być bladawym mchem, lekką koronką zawisłą w przestrzeni.
Przez całą noc i poranek deszcz padał bezustannie, a teraz, chociaż wypogodziło się od kilku godzin, niebo pozostało szare, jakby przysypane popiołem. Na mglistem, ale jasnem tle nieba, młodziutka zieloność lasku odbijała uroczo; budząca się do nowego życia roślinność, skąpana wilgocią, dziwnie świeżo i po dziecięcemu uśmiechała się wśród spokojnego, ciepłego powietrza. Z powodu „półpościa“ prawie nikogo dziś tutaj niebyło. Tłum paryzkiej ludności pozostał w śródmieściu, by podziwiać orszaki wozów i poprzebieranych ludzi, którzy przez całe popołudnie popisywali się, przebiegając główne ulice. W lasku było tylko kilku jeźdźców, oraz parę prywatnych powozów, z których strojne kobiety, wysiadłszy, spacerowały pieszo, a przy nich postępowały poważne piastunki w czepkach ze wstęgami, niosąc oburącz niemowlęta okryte białemi płaszczykami o koronkowych brzegach. Lasek miał wygląd arystokratycznego parku, do którego tłum nie lubi uczęszczać, pozostawiając go w posiadaniu strojnej i wykwintnej publiczności. Zaledwie gdzieniegdzie można było dostrzedz skromnie ubrane kobiety z sąsiednich dzielnic miasta; siedziały one na składanych stołkach, które z sobą przyniosły i, szyjąc w domu rozpoczętą robotę, spoglądały na swe dzieci bawiące się w pobliżu.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.