Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Głęboki smutek, jaki wyrył się na obliczu starego przyjaciela, wzruszył Piotra silniej, aniżeli uczyniłyby to wymówki i wyklęcia. Wzruszony zapłakał. Spotkanie to spadło nań niespodziewanie, chociaż mógł był przewidzieć, że prędzej, lub później, musiało ono nastąpić. Serce mu się teraz krwawiło na myśl zerwania swego przyjaznego stosunku z tym świętym księdzem, z którym przez kilka lat łączyły go marzenia i nadzieje zbawienia świata dobrocią i miłosierdziem. Ileż wspólnych przeżyli iluzyj, ile ponieśli trudów, ile wspólnych bywało pomiędzy mmi narad, jak skuteczniej przyjść z pomocą cierpiącym, jak uchronić od nędzy i przygotować do życia dzieci, porzucone przez nieszczęsnych rodzioów! Lecz oto teraz drogi ich rozchodzą się. On, młody, powraca do życia, opuszczając starego towarzysza, który osamotnionym pozostanie ze swemi marzeniami, w próżnem oczekiwaniu ich spełnienia się i bez możności przekazania ich młodszemu spadkobiercy.
Piotr, pochyliwszy się, prawie że padłszy w ramiona starego przyjaciela, szeptał wśród łez:
— Ojcze mój! Ty jesteś jedyną moją żałością, bo prócz ciebie niczego żałować nie będę z tej okropnej przeszłości, od której się wyzwoliłem. Widok twojego bólu rozdziera mi serce... Ojcze, nie płacz nademną i nie miej żalu się do mnie za to, co uczyniłem! Musiałem, sumienie mi rozkazało to uczynić! Ojcze, ty sam byłbyś mi dał