Piotr i Wilhelm szli aleją de Longchamp, a doszedłszy do drogi de Madrid, biegnącej ku jeziorom, zagłębili się w boczną ścieżkę nad strumień de Longchamp. Mieli zamiar tędy dojść do jezior, a okrążywszy je, powrócić do domu przez bramę Maillot. Gaj, który przecinali, tak był cichy, i ślicznie wiosenny, że przyszła im ochota usiąść, by nacieszyć się rozkosznym widokiem. Za ławkę posłużył im stary pień drzewa. Mogli byli myśleć, że znajdują się gdzieś, bardzo daleko od Paryża, w głębi prawdziwego lasu. Wilhelm rzeczywiście pozostawał pod tem wrażeniem, używał go, jak błogiego wypoczynku po długiem zamknięciu w więzieniu. Ach, jakaż to rozkosz, świeże ożywcze powietrze, przepływające wśród leśnych zagajeń! Jaki urok tchnie od wolnej przestrzeni! Świat wydaje się wtedy otwartem dziedzictwem człowieka! Naraz, obadwaj bracia wspomnieli Barthèsa, tego wiecznego więźnia. Westchnęli ze smutkiem. On może nigdy nie użył podobnej przechadzki, zawsze zamknięty pod kluczem, on, który życie swe poświęcił walce za wolność drugich! Myśl o Barthèsie popsuła im przyjemność oddychania łagodnem powietrzem, wśród lasku tchnącego wiosną.
— W jakiż sposób go zawiadomisz? — spytał Wilhelm. — Bo nie można tej wiadomości odkładać. Lepiej niech idzie na wygnanie, aniżeli do więzienia.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.