Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

nia. Wpatrzona w towarzysza podróży, wywoływała w swej pamięci chudą jego postać w długiej sutanie, twarz bladą, smutną, zrozpaczoną. Obecnie zaś twarz miał pogodną, czoło rozjaśnione nadzieją, oczy i usta poza dawną łagodnością nabrały serdeczności, jakby w poczuciu, że można kochać, być kochanym i żyć w szczęściu i prawdzie. Postać Piotra w niczem już nie przypominała księdza, tylko na zarastającej tonsurze włosy były jeszcze krótsze od innych.
— Z jakiego powodu przypatrujesz się mi z taką ciekawością?
Roześmiała się i odpowiedziała zupełnie szczerze:
— Robiłam spostrzeżenia i porównania. Otóż widocznem jest, że praca i ruch na świeżem powietrzu służą ci równie dobrze, jak nam wszystkim. Odmieniłeś się na korzyść... Wolę cię takim, jakim teraz jesteś. Gdyś do nas przychodził w pierwszych czasach, wyglądałeś na chorego.
— Bo byłem chory.
Pociąg zatrzymał się, dojechawszy do Maison-Laffitte. Wysiedli z wagonu i natychmiast skierowali się w stronę lasu. Droga szła nieco pod górę i była pełną wozów i ludzi, bo był to dzień targowy.
— Pojadę przodem — rzekła Marya — bo ciebie jeszcze przeraża wymijanie się z wozami. Jedź zaraz za mną, to nie będziesz miał z tem kłopotu.