rosły. Jechali równo, mijali światła i cienie ścielące się na drodze, wdychali w siebie życie lasu, miłując jego zieloność, mchy, źródła, zwierzęta i owady.
Marya znała wybornie wszystkie drogi i dróżki tego pięknego lasu, była więc przewodniczką wycieczki i kierowała teraz ku jednemu z zacisznych zakątków, jakie odkryła lat poprzednich w towarzystwie synów Wilhelma. W tem dojechali do szerokiej, lekko spadzistej drogi, prowadzącej do Poissy. Puścili się nią, by się upoić szybkością jazdy, tą szybkością tak szaloną, iż dech w piersiach jest zaparty, a szara droga mknie pod stopami, drzewa, uciekając, łączą się z sobą w jedno skrzydło olbrzymie, które rozpostarte wachluje jadących, rozbawionych tem igrzyskiem, dumnych z równowagi, jaką zachowują, pędząc lotem piorunu. Prute powietrze świszcze jak podczas burzy, jeźdźcy mkną na skraje horyzontu, w nieskończoność coraz dalej i dalej. Z oddalającym się wciąż horyzontem opływa serce jakaś odurzająca nadzieja wyzwolenia się nazawsze z pęt dotąd ciążących. Lotem strzały przeszywana przestrzeń upaja, egzaltuje, po same niebo unosi.
— Skręcamy na lewo! — krzyknęła Marya. — Jadąc tędy, dojechalibyśmy do Poissy, a lepiej nam będzie wśród lasu!
Droga, na którą wjechali, była dość wązką, cienistą, lecz pięła się pod górę, musieli więc
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.