Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wilhelmie, uważaj — odezwała się. — Jesteś dziś roztargniony. Czy masz jakie zmartwienie?
Spojrzawszy na nią, uśmiechnął się i odpowiedział wesoło:
— Nie, droga babko, nie mam żadnego zmartwienia, zapewniam cię, że niesłusznie mnie posądzasz o skrytość... Powiedziałbym, gdyby mi co dokuczało. Oto w tej chwili pomyślałem o Maryi... o tem, jak ona się cieszyła, jadąc na dzisiejszą wycieczkę, pogodę mają śliczną, las musi być piękny w takiem wiosennem słońcu...
Antoni, podniósłszy głowę od roboty, odezwał się:
— Jaka szkoda, że musiałem zostać w domu nad ukończeniem tej deski, byłbym z ochotą pojechał z nimi do Lasku. Wreszcie, może byłbym się im przydał, bo puścili się daleko...
— Nie ma obawy o żadną przygodę — rzekł Wilhelm głosem spokojnym. — Piotr obeznał się już z bicyklem, a przytem jest ostrożnym, będzie zatem czuwał nad Maryą.
Babka, znów uważnie na niego spojrzawszy, szyła dalej. Skromnie ubrana w prostą wełnianą suknię, miała wygląd królowej, bo rozum jej, przykład i szlachetność gorącego serca, zniewalały domowników do kornego poddania się jej władzy. Niegdyś, w młodości była wierzącą protestantką, a gdy wyswobodziła swój umysł ze wszelkich pęt religijnych doktryn, obra-