Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeminął jeszcze kwandrans w milczeniu i pracy, wreszcie trzej chłopcy, wstawszy, poszli umyć ręce przed śniadaniem i pozostali w ogrodzie.
— Spóźniają się z powrotem — odezwała się babka. — Byle nie zdarzył się Maryi jaki wypadek...
— Marya jeździ znakomicie — rzekł Wilhelm — Ja, raczej o Piotra jestem niespokojnym.
Babka, złożyszy robotę na kolanach, znów wpatrzyła się w niego, mówiąc:
— Marya się nim zaopiekuje... Lecz nie przypuszczam, by im się zdarzył jaki wypadek, tylko spacer przeciągnęli, bo im dobrze było razem wśród pięknego lasu...
— Tak, zapewne... Lecz wolałbym już widzieć ich z powrotem.
Wtem, zdawało mu się, że dosłyszał brzęk dzwonków przy bicyklach i zawołał uradowany:
— Otóż i oni!
— A rzekłszy te słowa, wypadł z pracowni do ogrodu na ich spotkanie, z uciechy zapominając o niedokończonej swojej robocie.
Babka, pozostawszy samą, szyła dalej spokojnie, zapomniawszy ze swej strony, że tuż w pobliżu jej krzesła stoi aparat, w którym kończy się fabrykacya straszliwej materyi wybuchowej. W parę minut wrócił do pracowni Wilhelm, mówiąc, że się omylił, lecz nagle zbladł śmiertelnie, utkwiwszy wzrok na jednym z kranów aparatu. Chwila zamkięcia go minęła bez niebezpieczeń-