Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

łami, w pobliżu koszar żandarmów. Dochodziły go ztamtąd odgłosy. Gdy polujący na niego agenci przeszli, znów zapadła cisza i żaden szelest nie odzywał się dokoła. Lecz życie w lasku już się rozpoczynało, a wśród głębokiej ciszy Salvat rozróżniał daleki tentent galopującego wierzchowca, dźwięk grzechotki przy bicyklu, turkot kół powozów. Byli to szczęśliwi bogacze i próżniacy, używający porannego spaceru dla nabrania apetytu. Mijały tak godziny i już się zbliżało południe. Deszcz od dawna przestał padać i Salvat, pomimo wilgotnych liści, w które był zagrzebanym, nie czuł teraz zimna. Grube, sukienne palto i czapka, dane mu przez Wiktora Mathis, ogrzewały mu ciało. Lecz głód się w nim odezwał, paląc mu pusty żołądek, szarpiąc go aż pod żebrami, zaciskając mu boki, jak ołowianą obręczą. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, prócz szklanki piwa, którą wypił wczoraj wieczorem w kawiarni przy bulwarze Rochechouart. Pomimo głodowej męczarni zamierzał pozostać w swej kryjówce aż do nocy, a wtedy skierować się wśród ciemności w stronę miasteczka Boulogne, wyszedłszy z zamkniętego lasku przez otwór, o którego istnieniu wiedział oddawna. Nie, nie, jeszcze go nie mają i nie tak łatwo go złowią! Starał się zasnąć, by zapomnieć o głodzie, lecz coraz silniejszy ból we wnętrznościach nie dozwolił mu zmrużyć oka. Około godziny jedenastej zemdlał, z myślą że umiera. Przy-