rzyskie, zdobył dwa miejsca, dla siebie i dla księżnej Rozamundy de Harn. Wśród rozlegającej się wrzawy rozmów, bo wszyscy zabawiali się i śmieli dla skrócenia czasu, głosy Duthila i Rozamundy brzmiały dźwięcznie i wesoło, oboje byli uszczęśliwieni, że zdołali się dostać na przedstawienie najciekawsze, jakie dziś było w Paryżu. Duthil niestrudzenie objaśniał swej towarzyszce znaczenie każdej rzeczy w sali, przechodząc koleją ławki, ciasne zagrody jak klatki, mówił o sędziach przysięgłych, o adwokatach, o obwinionym, o obronie, o prokuratorze Respubliki, nawet o pisarzu sądowym, nie pomijając stołu z zebranemi dowodami, oraz kratek sądowych, przed któremi stawali świadkowie. Cała ta część sali była teraz jeszcze pustą i tylko posługacz krzątał się po niej, lub przebiegali adwokaci jak aktorowie spodziewanego widowiska, na które zbiegła się tłumnie publiczność ze wszystkich stron Paryża.
Rozamunda może już znudzona monotonnością młodego deputowanego, zaczęła się przypatrywać twarzom obecnych, chcąc wynaleźć znajomych.
— Patrz pan — zawołała — tam za trybunałem to Fonsègne?... Wszak tak?... Przy tej otyłej damie w żółtej sukni... A po drugiej stronie nasz przyjaciel, generał de Bozonnet... Zapewne i baron Duvillard niedługo się zjawi...
— O nie! Duvillard nie przyjdzie — zaprzeczył Duthil. — Nie wypada mu przyjść, bo to by
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.