Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

czelnych zabiegów! Czyż nie nadeszła jeszcze chwila zwalenia spróchniałego gmachu?... A chociażby ta dzisiejsza, głośna audyencya, czyż nie była parodyą ludzkiej sprawiedliwości?... Większość obecnych w tej sali składa się z uprzywilejowanych, szczęśliwych, którzy zbiegli się, by podtrzymać walące się mury gmachu, zapewniającego im bezkarne używanie zagarniętego dobra wszyscy oni są dumnymi z dzierżonej przewagi, i roztoczyli cały majestat swych praw i siły, by zgnieść, lecz kogo?... Jednego pochwyconego i skrępowanego człowieka, nędzarza, marzyciela o chwiejnych myślach i tkliwem sercu, który, zrzekając się własnego działu szczęścia, rzucił się na szukanie sprawiedliwości dla innych, a chociażby zemsty za ich cierpienia i niedole.
Uciszono się w sali, bo gdy zegar uderzył godzinę dwunastą, weszli sędziowie przysięgli i jak bezładne stado podążyli zająć miejsca na ławie wyznaczonej. Byli to poczciwcy w świątecznych ubraniach, jedni chudzi, inni otyli, o twarzach pospolitych, oczach rozciekawionych, a gdy zasiedli po ciemnej stronie sali, prawie że się spłynęli w jedną szarą masę i tylko łysiny niektórych jaśniej połyskiwały zdaleka. Zaraz po nich ukazał się na estradzie najwyższy trybunał, prezydowany dziś przez pana de Larombière, który silił się nadać jaknajwiększą surowość wązkiej, bladej swej twarzy i chudej postaci. Zasiadł na fotelu pomiędzy dwoma asesorami. Jeden z nich