z głodu wraz z żonami i dziećmi. W tem miejscu swego opowiadania Salvat się zapalił. Wspomnienia przebytych cierpień i nędzy napłynęły mu do mózgu i rozsadzały mu czaszkę, wypowiadał je w ogólnikowych obrazach, mieszając do tego zaczerpnięte urywkowo poglądy naukowe, najskrajniejsze teorye, namiętne żądanie sprawiedliwości absolutnej i szczęśliwości powszechnej. Z tą chwilą Salvat przedstawił się takim, jakim był rzeczywiście, to jest sentymentalnym marzycielem, którego rozegzaltowała nędza i cierpienie, jakie widział dokoła siebie, chwycony szałem zapragnął wyswobodzić świat od tych męczarni chociażby z poświęceniem własnego życia.
— Nieprawda — krzyknął piskliwie prezydent. — Uciekłeś po spełnieniu zbrodni, więc nie wmawiaj w nas obecnie, że poświęciłeś swoje życie dla dobra sprawy. Uciekałeś, gdy cię goniono. Kłamstwem jest, żeś był przygotowany chociażby na męczeństwo!
Salvat nie mógł sobie darować, że chciał bronić swego życia ucieczką w lasku Bulońskim. Uległ wtedy instynktowi samozachowawczemu, chciał wymknąć się goniącej go obławie, lecz oprzytomniawszy w więzieniu, żałował swej słabości. Słowa prezydenta zabolały go, więc rzekł z uniesieniem:
— Smierci się nie lękam... wszyscy to zobaczą... Gdyby chociaż garść ludu miała moją odwagę, to jutro zmietli byśmy wasze przegniłe
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.