Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle ogarnął go lęk, bo zdaleka dostrzegł jednego z dozorców lasku. Rzucił się natychmiast w bok i, dopadłszy do zarośli, położył się plackiem na ziemi. Leżał tak czas jakiś, a zbadawszy, że nikogo niema w pobliżu, skradał się znów wśród drzew, coraz to dalej. Ale dość było sylwetki spokojnego przechodnia, lub nadjeżdżającego powozu, by Salvat długo czekał, ukryty wśród krzaków, aż minie rozbudzona w nim obawa. Odetchnął swobodniej, dostawszy się w gąszcz lasku, pomiędzy drogą, wiodącą do Boulogne, a szeroką aleją de Saint-Cloud. Czuł się bezpiecznym wśród tylu drzew i krzaków, stykających się ze sobą. Wszak tym gęstym lasem dojdzie do wiadomego sobie wyjścia, które jest ztąd niedaleko. Pewnym był teraz ocalenia.
Wtem nagle, o jakie trzydzieści metrów, dostrzegł stojącego pomiędzy krzakami miejskiego stróża lasku Bulońskiego. Skierował się natychmiast na lewo, lecz tu dostrzegł taką samą nieruchomą postać, jakby wyczekującą jego nadejścia. Dalej to samo. Co piędziesiąt kroków rozstawiono kordon tych myśliwców, mających go upolować. Czuł się, jakby w sieci. Musiano go nawet dostrzedz, bo odezwał się przygłuszony, przeciągły krzyk, a musiał to być znak umówiony, bo powtórzył się trochę dalej, a potem jeszcze dalej, i jeszcze, i jeszcze — bez końca!
Zatem myśliwcy wpadli na trop. Niewarto już było zachowywać dotychczasową ostrożność.