Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

rya, z którąś lub już niedaleko! Myśl o szczęściu, jakie sobie zapewnił, rozsadzała mu piersi radością, lecz równocześnie pojawił się głuchy niepokój i ból, zamieniający się w katuszę. Tak, Marya była teraz odmienna od dawnej zawsze wesołej i ufnej Maryi. Zdawało mu się, że jej teraz nie zna, że ona skrytem, dalekiem i po za nim żyje istnieniem. Postanowił uważać na nią, zwłaszcza gdy Piotr znajduje się w pracowni. Bo nietylko Marya otoczoną była czemś tajemniczem! Piotr przychodził teraz rzadko, był nieswój, on także się odmienił! A Marya smutna, gdy go nie było, ożywiała się w jego obecności i dom cały zdawał się znów promienieć szczęściem i wesołością. Stosunek ich wzajemny był zupełnie niewinnym, braterskim. Rozmawiali z sobą swobodnie, po koleżeńsku, nie szukając odosobnienia, nawet nie okazując potrzeby częstszego uścisku dłoni. A jednakże oboje promienieli, będąc w pobliżu siebie, radość ich była pomimowolną, silniejszą nad przymus panowania nad sobą. Tchnęli miłością, jak kwiaty zapachem. Po kilku dniach, Wilhelm nie mógł się dłużej łudzić i chociaż nic wyraźnego nie dostrzegł, nabrał przekonania, że te dzieci, jak ich po ojcowsku nazywał, kochają się wzajemnie.
Któregoś poranku, gdy Wilhelm znów znalazł się sam na sam z babką w pracowni, wpadł w głębszą, niż kiedykolwiek, zadumę. Wpatrzył się w staruszkę, spokojnie szyjącą na tle szyb,