Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

więc zaczął wśród zarośli, chcąc dobiedz do rzeki. Krótszą byłaby droga przez pole Wyścigowe, lecz nie śmiał puścić się przez olbrzymi obszar odkrytej płaszczyzny, trzymał się więc brzegów lasu, biegnąc od gaju do gaju, zatrzymując się chwilami wśród zbitego tłumu drzew i zarośli.
Trochę odetchnąwszy, znów cwałował bez końca. Naraz stanął na skraju alei de Longchamps. Nie mógł jej przebiedz, bo i tu stali czatujący na niego ludzie. Porzucić więc musiał myśl szukania ratunku nad Sekwaną i, zmuszony cofnąć się, zaczął krążyć brzegiem łąki Catelan. Pod komendą agentów operujący dozorcy lasku, coraz bliżej i bliżej okrążając uciekającego, zamknęli go w ciasnem kole, z którego nie mógł się już wydostać. Biegł bezprzytomnie, zawracając się, krzyżując z dopiero co przebytym własnym śladem, przeskakując przeszkody, ześlizgując się z pagórków, padając, powstając natychmiast i w szalolonych skokach, tracąc resztę sił nieszczęsnego, krwią broczącego swego ciała. Cierniste krzaki porozdzierały mu ubranie, szarpiąc mu twarz i ręce. Kilka razy padł, jak długi, zaplątawszy nogi w druty, których niedostrzegł przy klombach, a pokrzywy, już dość rozrosłe pomimo wczesnej jeszcze wiosny, pocięły mu twarz i szyję. Lecz nie czuł poparzenia, nie czuł ciernistych gałęzi dzikich malin i jerzyn, chłoszczących go na każdym kroku, chciał tylko biedz, biedz dalej i uciec,