Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

szego od siebie brata. Jakże go kochał za lat dawnych! Jakto, i tego wypieszczonego brata, którego niespodziewanie odzyskał i znów pokochał jako człowieka, miał teraz nienawidzieć... przyjaźń ich miała się skończyć, szarpana zawiścią, zatruta goryczą?... Krzyżujące się prądy uczuć wprawiły Wilhelma w rodzaj szaleństwa, myślał teraz, w jaki sposób należało usunąć Piotra, by to, co się stało, mogło nie być. Chwilami spostrzegał się, że bredzi nieprzytomnie, a wtedy dziwił się, że taka burza mogła go chwycić, jego, starego uczonego, przywykłego wszystko sądzić spokojnie i rozważnie. Nie zdawał sobie sprawy, iż nawałnicę tę wywołały w nim uczucia, i że chwilowo wzięła w nim górę marzycielska natura istniejąca obok wysoce rozwiniętych jego władz umysłowych. Wszak nawet jego gienialność miała w sobie dwoistość, prócz logicznego myśliciela, wierzącego tylko w wiedzę, był na swój sposób poetą; obok chemika, żył w nim marzyciel, spragniony społecznej sprawiedliwości i szczęścia wszystkich ludzi na ziemi. Wtem rozpłakał się. Gorącemi łzami bólu zdawał się żegnać z Maryą. Płakał nad nią, jak byłby zapłakał nad utratą innego swego marzenia o wojnie uniemożliwionej doniosłością tejże, nad czem pracował od lat dziesięciu z pragnieniem zbawienia ludzkości.
Nadmiarem bólu zmęczony, uspakajał się, płacząc, i nieledwie zawstydził się, że tak rozpacza,