Zrozumiawszy, że to musi się odnosić do projektowanego ich małżeństwa, spoważniała. Zgodziła się niegdyś na to małżeństwo, jako na coś bardzo rozsądnego, niemożebnego do odmówienia, wiedziała jakie przyjmuje na siebie obowiązki i nawet w myśli nie cofała się przed ich spełnieniem, chociaż Wilhelm był od niej przeszło o dwadzieścia lat starszy. Lecz podobna różnica wieku zdarzała się pomiędzy mężem a żoną i mówiono nawet, że bywa to często rękojmią szczęścia. W nikim nigdy nie była zakochaną, więc z całą swobodą rozporządziła swem życiem, obiecując się Wilhelmowi, a obietnicę tę uczyniła z takim wybuchem wdzięczności i przywiązania, iż odtąd czuła się jeszcze szczęśliwszą i dopatrywała się w tem początków miłości. Cieszyła się, że wszyscy domownicy z radością nabrali teraz pewności, że już nigdy nie rozłączy się z nimi i nowych praw nabierze do ich przywiązania. Ucieszona radością, jakiej była główną przyczyną, Marya lubiła, gdy jej przypominano, że teraz należy już do rodziny i z uśmiechem przyjmując los, jaki ją spotykał, żyła wesoło, każdego ujmując swoim wdziękiem. Dopiero od jakiegoś czasu zauważono w niej zmianę, lecz może nawet ona sama przypisywała to nieokreślonemu niedomaganiu, jakie niezawodnie wkrótce przeminie.
— Co się stało... — zapytała trochę zaniepo-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.