Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

kojona. — Nic złego... przypuszczam, że nic złego?...
— Uspokój się... zaraz się dowiesz.
Zaprowadził ją w głąb niewielkiego ogródka, pod dwa śliwowe drzewa, stanowiące wraz z krzewami bzu, całą pozostałość dawnego obszernego sadu.
Zatrzymali się i usiedli na starej omszonej ławie, z której był rozległy widok na morze domów Paryża. Poranne słońce, padając na miasto, nadawało mu wiele świeżości i lekkości.
Przez chwilę milczeli, bo Wilhelm uczuł się zakłopotanym, nie wiedział już teraz, jakie ma stawiać jej pytania, a znękane serce biło mu gwałtownie, na widok jej młodości, wdzięku całej jej ukochanej postaci, której może zrzec się będzie musiał.
— Chcę z tobą pomówić o naszym ślubie — rzekł wreszcie. — Data się zbliża...
Spostrzegł, że zbladła, a chociaż może to było tylko mimowolne wzruszenie, uląkł się jakby potwierdzenia swoich domysłów. Wszak jej usta drgnęły boleśnie, a czy w jej szczerych oczach nie zaszła żadna zmiana, coś jakby cień smutku, tajemnicy?...
— Jeszcze mamy kilka tygodni przed sobą — szepnęła.
Głosem powolnym i bardzo serdecznym, Wilhelm zauważył:
— Tak, zapewne... jednakże trzeba się już za-