Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

a myśl o ucieczce jak ostrogami nagliła go do nowego wysiłku.
W tej właśnie chwili wyskoczył z leśnego gąszczu ponad strumieniem, nad którym siedzieli dwaj bracia. Zmieniony do niepoznania, zziajany, obłocony, krwią własną zbryzgany, rzucił się w wodę, chcąc jak zwierz, gnany przez myśliwców, szukać ratunku poza tą przeszkodą. Powstała chimeryczna myśl w jego biednej głowie, a może to wyspa? Nie, wyspa jest dalej, wśród wielkiego jeziora. I znów nieco oprzytomniawszy, chciał dopaść do jezior, rzucił się wprawo ku tej upragnionej wyspie, wyobraziwszy sobie, że będzie ona nieprzystępnem miejscem obrony, schroniskiem, gdzie zagrzebie się wśród szuwarów i ujdzie wszelkiej ludzkiej pogoni. Więc z nową energią zaczął galopować w stronę jezior. Lecz odsłoniła się przestrona polana, na której stał kordon straży. Skręcił w bok i znów krążąc pomiędzy drzewami, zawracając, dobiegł do fortyfikacyj, prawie, że do miejsca zkąd wyruszył, opuściwszy swą nocną kryjówkę. Była teraz godzina trzecia, zatem przeszło od dwóch godzin cwałował bez przerwy, gnany strachem przed obstępującą go obławą.
Napotkał na aleję, wysypaną piaskiem dla jeźdźców. Puścił się nią, jak mógł najszybciej, lecz nogi mu lgnęły w tym ruchomym gruncie, rozrobionym nocną ulewą. Niespodziewanie ukazała się wązka dróżka, cienista jak szpaler, pomimo, że gęsta