Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkich. Pocóż rozdmuchałeś we mnie uczucie, o którem nie wiedziałem?... Bo teraz wiem, tak, masz słuszność... Piotra kocham inaczej... Kocham tak, jak to określiłeś... Lecz cóż teraz będzie?... Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwymi... nieszczęśliwymi, bo niepotrzebnie zacząłeś ze mną tę całą rozmowę.
Płakała, a gdy chciał ująć jej dłonie, wyszarpnęła je zawstydzona, chociaż nie zarumieniła się owemi nagłemi rumieńcami, które ją tak gniewały. Wstydziła się, bo po raz pierwszy dziewicza jej skromność została zaniepokojoną odkryciem, jakie dotąd nieświadomie drzemało w jej sercu. Wszakże nic nie mając sobie do wyrzucenia względem Wilhelma, spojrzała na niego z poza łez i ze wzruszeniem spostrzegła, że i on zapłakał. Chwilę pozostali w milczeniu. Ona, zdrowa, silna, młoda, z piersią dyszącą łzami, z twarzą ukrytą w dłoniach, on jeszcze niestary, pomimo siwej, ale gęstej czupryny i czarnych wąsów, nadających mu wyraz młodzieńczej energii. Czuli oboje, że zrywają z przeszłością, że wypowiedzieli słowa mające zmienić ich życie.
Z wielką prostotą i szlachetnością, Wilhelm rzekł:
— Maryo, nie kochasz mnie, więc zwalniam cię z danego słowa.
Lecz ona, z równą szlachetnością, zawołała z przejęciem: