Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/285

Ta strona została uwierzytelniona.

jące mu piersi, i tłumił obu rękoma gwałtowne uderzenia serca.
Nazajutrz już nie w ogrodzie, lecz w pracowni, Wilhelm miał stanowczą rozmowę z Piotrem. Czekał na niego sam, pozostawszy w domu, pragnął bowiem, by nikt im nie przerwał braterskich zwierzeń, a wyczekując zapatrzył się w horyzont olbrzymiego Paryża, gdzie miliony ludzkich istot w znojnej pracy, nie ustają zapewniać przyszłości.
Gdy nadszedł Piotr, Wilhelm wprost się go zapytał, nie oszczędzając go, jak wczoraj Maryę:
— Piotrze, wszak masz mi coś do powiedzenia?... Dlaczego dotąd się nie zwierzyłeś przedemną?...
Piotr odrazu zrozumiał przyczynę tego pytania, drżał teraz, nie znajdował słów, a blada, nagle zmieniona twarz jego, zdawała się błagać brata, by oszczędził mu męczarni zwierzenia się przed nim.
— Kochasz Maryą, więc dlaczego nie przyszedłeś pierwszy z wyjawieniem mi swej miłości?...
Odzyskawszy przytomność, Piotr zaczął się bronić:
— Chciałem się opanować, bo chociaż kocham Maryę i czułem, że to nie ujdzie twej uwagi, walczyłem z sobą i wiedziałem, że ani jednem słowem nigdy się przed nią nie zdradzę. Byłbym uciekł... na zawsze się usunął... lecz wszyst-