Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

minał go teraz z ojcowską miłością i, uśmiechnąwszy się boleśnie, jak człowiek dopiero co powstający ze śmiertelnej choroby, rzekł:
— Czy mam cię przywiązać sznurkami, byś nam nie uciekł, ty niepoczciwy chłopcze!... Mówię ci, że powinieneś tutaj pozostać... Wierzaj mi, że dobrze się namyśliłem, zanim zbadałem serce Maryi i rozmówiłem się z tobą. Nie będę w ciebie wmawiał, że jest mi na sercu wesoło! Myślałem, że umrę z rozpaczy i tobie nie lepiej życzyłem. Tak, bracie... tak... pragnąłem, by się ziemia pod tobą rozstąpiła. Lecz opamiętałem się, zastanowiłem... i teraz pragnę szczerze, aby zaszły zmiany, jakie są tylko naturalnym wynikiem rzeczy.
Piotr nie miał siły opierać się dłużej i, ukrywszy twarz w dłoniach, cicho płakał.
— Bracie... kochany mój bracie, nie rozpaczaj nad sobą, ani też nademną. Czy pamiętasz błogie tygodnie, które spędziliśmy razem w twoim dworku w Neuilly?... Jakże żywo odczuliśmy szczęście wzajemnego odnalezienia się! Dawne nasze przywiązanie z lat młodocianych odżyło w całości i godzinami siadywaliśmy przy sobie, trzymając się za ręce, wpatrując się w nasze rysy zmienione, a jednak te same. Każda chwila zbliżała nas i zacieśniała nowo nawiązujący się przyjacielski stosunek. Ach, czy pamiętasz ów wieczór i noc, gdyś wyspowiadał się przedemną?... gdyś mi zwierzył cały ogrom swej